Turnus Active Therapy

Wreszcie zamieszczam zeszłoroczny opis turnusu, w którym uczestniczyliśmy z Tomkiem. Z powodu problemów technicznych przygotowana w lipcu ubiegłego roku relacja nie mogła być wcześniej opublikowana. Ale do rzeczy:

Wakacje 2021 zapamiętamy  na długo. Nie tylko dlatego, że były wyjątkowo upalne i że tuż przed urlopem nasz samochód całkiem się rozsypał i wymagał żmudnej i drogiej naprawy… ale też dlatego, że zdecydowaliśmy się na nietypowy, wręcz ekstremalny wyjazd rehabilitacyjny. Dzięki naszej grupie wsparcia „7 Wspaniałych”, która wspólnie rok temu organizowała licytację dla naszych wspaniałych siedmiu dzieciaków, mogliśmy spędzić razem czas na turnusie Active Therapy. Tak więc, mimo wszelkich przeszkód (a było ich co najmniej kilka), wyjazd doszedł do skutku. Jak bardzo czuliśmy się „nie w swojej bajce”, tylko nam wiadomo. Ale z drugiej strony, jeśli się nie wejdzie do innej bajki i nie spróbuje czegoś innego, to będzie się ciągle tkwiło w tym samym. My zdecydowaliśmy się jednak wytrwać i choć nie było nam łatwo, to w gruncie rzeczy doszliśmy do wniosku, że warto było i że to był naprawdę fajny czas.

Na urlop jechaliśmy całą rodzinką, dzieciaki same z tyłu. Co ciekawe, Tomek jest spokojniejszy, gdy jedzie tylko z Madzią, a gdy jeździł z kimś z dorosłych, to zwykle wariował nie do wytrzymania.

Pierwszy dzień – rafting po Dunajcu – szkoda, że od razu pierwszego dnia, bo jednak nie byliśmy jeszcze gotowi na takie przeżycia i zdecydowaliśmy się zwiedzić okolicę zamiast wiosłować i łapać Tomka, który nie potrafi usiedzieć w jednym miejscu. Nie chcieliśmy się też dzielić, a nasza Magdusia jest za mała na rafting.

Drugi dzień był już całkiem fajny. Rano ścianka wspinaczkowa w Nowym Targu, gdzie swoich sił spróbował nie tylko Tomuś, ale też Tatuś. Oboje byli dzielni. Tomek dał się zapiąć w uprząż i pobujał się z uśmiechem. Niestety obrót wokół własnej osi wywołał silny lęk i płacz i trzeba było go szybko zdjąć na ziemię. Na szczęście, gdy Tomek zobaczył, jak Tatuś się wspina, to nabrał ponownie chęci na próbę wspinaczki, a przynajmniej jej namiastki, bo wiadomo, że w sztywnych ortezach nie jest to łatwe. Niemniej jednak tego typu atrakcja była ciekawym doświadczeniem, zarówno dla Tomka, jak i dla jego Taty. Wspólne uśmiechnięte zdjęcie mówi wszystko.

Dla mamusi przygotowana była niezła atrakcja popołudniowa, ale zacznijmy od początku. Najpierw udaliśmy się pod wyciąg na Kotelnicę Białczańską, skąd wjechaliśmy z Tomkiem na szczyt. Całą drogę łapałam jego kask, czapkę i okularki, gdyż Tomek zapinał i odpinał, ściągał i zakładał wszystko na zmianę. Z pięknych widoków niewiele widziałam, w obawie przed upadkiem lub utratą części ekwipunku. Na górze Tomek został załadowany do specjalnego czterokołowego roweru, kierowanego przez Dominika z Active Therapy, a ja dostałam masywną hulajnogę i instrukcję, gdzie są hamulce i gdzie mam stać… W sumie bałam się bardzo, bo panicznie boję się zjazdów z górki, czy to na rowerze, czy nawet samochodem, ale skoro już tu dotarłam, to odwrotu nie było. Po drodze myślałam, jaką głupotę robię, bo nie umiałam złapać równowagi, bałam się, że nie skręcę albo że się przewrócę. Wybrałam „tempo rekreacyjne”, na ile się to dało zrealizować, bo jednak zjeżdżałam jakoś w kierunku dołu. W gardle zaschło mi tak, że ledwo łapałam oddech. Całą drogę wyrzucałam sobie, „co ja tutaj robię” i „nigdy więcej”. Pierwszy raz na hulajnodze i to z górki. Cud, że to przeżyłam. Może nie bałam się tak jak na wiszącym moście w Peru, gdzie przejście kosztowało mnie sporo łez, ale to może dlatego, że już nieco się w życiu zahartowałam i wiem, że sobie poradzę w różnych sytuacjach. Mogę to traktować jako taką kolejną próbę, bo w sumie niejeden mój dzień jest dużo trudniejszy niż ten jeden zjazd na hulajnodze 😉

Wieczorem było jeszcze ognisko – tutaj najbardziej uszczęśliwione były nasze dzieci, które lubią kiełbaski i dobrą muzyczkę, a towarzystwo „7 Wspaniałych” takową zapewniło. Po długim wieczornym siedzeniu na dworze Madzia potrzebowała 5 minut, a Tomek 15 do zaśnięcia. Takie usypianie to my-rodzice lubimy najbardziej J

Następnego dnia nie było wcale nudno, a trzeba dodać, że żar lał się z nieba praktycznie przez cały tydzień. Rano pojechaliśmy do Nowego Targu na przepiękną ścieżkę rowerową. Tomuś w rykszy, Tatuś na rowerze, a my z Madzią wózkowo-nożnie, tzn. Madzia spała w wózku, a Mamusia męczyła się wędrując w upale i podziwiając piękne widoki. Okolice są tu cudne, naprawdę warto wziąć rower i pojechać przed siebie. Dla Tomka niezłą atrakcją było lotnisko z szybowcami, wieża widokowa i sama trasa wśród drzew. Na pewno trochę się stresował, bo nigdy nie jechał rykszą. Wózkiem jeździ się zdecydowanie wolniej 🙂  Gryzł butelkę z wodą mineralną, to dowód na jego zdenerwowanie. Ale płaczu tym razem nie było, co dobrze rokuje na przyszłe wycieczki rowerowe.

Tomek mierzył też rower, na którym mógłby próbować sam sił. Przy dobrym przymocowaniu stóp, a zwłaszcza lewej, jest szansa, że będzie umiał się sam poruszać. Z koordynacją będzie problem, bo jak połapie co trzeba robić z nogami, to nie da rady (przynajmniej na początku) zgrać tego z rękami. Ale jeden z rowerów, który najbardziej podobał się Tomkowi, bo oczywiście był niebieski, miał jeszcze rączkę dla rodzica, który może iść z tyłu i kierować, hamować, tudzież pchać i pomagać małemu człowiekowi w tym transporcie. I to było dla Tomka ciekawe, bo coś robił sam i widział efekty tego działania.

 

 

 

 

 

 

Na popołudnie przygotowane były kajaki i rowerki wodne na przystani wodnej Frydman. Zdecydowaliśmy się wpakować do rowerka trzyosobowego, gdyż na większym nie udałoby nam się utrzymać dzieci, a chcieliśmy płynąć wszyscy. Ostatecznie Tomek z Madzią wylądowali w środku i trochę mieli niewygodnie. My pedałowaliśmy i obserwowaliśmy z lękiem fale, które tego dnia wcale nie były małe. Trochę strachu było, gdy uderzały nas z boku. Kilka małych kółek i przycumowaliśmy do pomostu. Tomek spięty, sztywny, trochę z niewygody, trochę ze strachu. Madzia – pełny luz. Bardzo fajnie było posiedzieć na brzegu w miłym towarzystwie. Dzieci znalazły sobie super zabawę w kajakach stojących na brzegu. Upał taki, że nikomu nawet nie chciało się jeść.

Tego dnia trochę się chmurzyło i zapowiadali na wieczór burzę. Gdy się ściemniło pięknie było widać błyskawice. Czuliśmy się jak na dyskotece. Burza szła z południa ze Słowacji. Okno naszego pokoju wychodziło dokładnie na pasmo Tatr. Około 23.30 zaczęło się widowisko. Stojąc w oknie i widząc, jak silny powiew wiatru wygina sąsiednie drzewa, myślałam, że uderzy nimi w nasz budynek. Burza rozszalała się na dobre. Nie raz już obserwowałam burze w górach, ale pierwszy raz widziałam, jak przechodzi przez pasmo gór. Niesamowite przeżycie. Dobrze, że bezpieczne.

W czwartek rano jeszcze padało, później się wypogodziło. Rano mieliśmy próbę nurkowania w sąsiednim hotelu. Mimo, że Tomek bardzo lubi wodę, tym razem znów mnie zaskoczyło jego zachowanie. Byłam pewna, że mu się spodoba, że spróbuje wejść pod wodę. Ale niestety po kilku minutach radosnego trzepotania się w wozie na makaronie, rozpłakał się i chciał wracać do domu, tj. do naszego pokoju. Nie chciał założyć maski ani nawet okularków. Jedyne moje tłumaczenie tej sytuacji to duży hałas, zbyt dużo ludzi, co zdecydowanie źle wpływa na Tomka i pewnie to spowodowało jego wycofanie się.

Zapowiadał się piękny wieczór nad Jeziorem Czorsztyńskim. Rejs statkiem z całą naszą grupą. Piękna pogoda, spokojna woda. A Tomek znów nas zadziwił. Trudno powiedzieć czy się bał, czy bardziej nudził. W każdym razie całe 50 minut rejsu wbijał paznokcie w moją rękę i usilnie ssał swojego kciuka. Tyle różnych sytuacji, a my nadal nie potrafimy przewidzieć jego zachowania. Bo jest nieprzewidywalne. Wpływa na nie mnóstwo czynników, nie tylko zewnętrznych, choć te jak widać mają niebanalne znaczenie. Może źle się czuć, o czym nie wiemy, bo nie powie. Może nie chcieć czegoś robić, też ma do tego prawo.

Ostatni dzień upłynął nam bardzo fajnie. Rano wybraliśmy się do Termy Bania, gdzie było mnóstwo ludzi, ale mimo to Tomek bawił się dobrze. Wszedł do wody i nawet zjechał ze mną kilka razy na zjeżdżalni. A gdy dostał frytki, mięsko i lody, był już w siódmym niebie i nic mu nie przeszkadzało. Jeszcze tylko zakup pamiątek dla dzieciaków i wieczorne zakończenie turnusu – rozdanie medali J Na specjalną dokładkę był koncert w amfiteatrze Bania, głośne mocne uderzenie. My z dziećmi wieczorną porą na koncercie. Zastanawialiśmy się, po ilu minutach wrócimy do pokoju. A tu ku naszemu zaskoczeniu Madzia zasnęła w wózku zaraz na początku koncertu i obudziła się dopiero po godzinie. A Tomkowi najwyraźniej podobała się głośna muzyka, bo słuchał, klaskał i machał ręką. Dostał też lody, a to jego ulubione letnie danie J

Najgorszy z wszystkiego był powrót do domu, w strasznych korkach, których nie dało się ominąć. Taki turnus wbrew wcześniejszym obawom okazał się naprawdę ciekawym doświadczeniem. Potrzebowaliśmy trochę czasu, żeby się odnaleźć w nieswoim miejscu, ale to chyba dlatego, że stale i bardzo silnie jesteśmy wtopieni w naszą szarą rzeczywistość, w codzienność, która często nas przytłacza i nie pozwala na zrobienie niczego innego, nowego czy ciekawego. Na pewno warto przekraczać takie granice i próbować coś zmienić, aby przynajmniej na chwilę poczuć się inaczej. Warto, choć nie jest łatwo.

0 komentarzy:

Dodaj komentarz

Chcesz się przyłączyć do dyskusji?
Feel free to contribute!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *